Przekornie komentując pytanie postawione w tytule słynnego eseju Lindy Nochlin – „Dlaczego nie było wielkich artystek?” – powiedziałabym, że przynajmniej były wielkie reporterki, i to niemal od początku istnienia nowoczesnego dziennikarstwa. Ida M. Tarbell, Martha Gellhorn, Oriana Fallaci, Joan Didion, Marie Colvin, Barbara Ehrenreich, Anna Politkowska, Swiatłana Aleksijewicz – to tylko kilka zapisanych złotymi zgłoskami nazwisk. Polska lista jest równie ciekawa: Irena Krzywicka, Wanda Melcer, Zofia Nałkowska, Barbara Seidler, Hanna Krall, Ewy Berbe¬ryusz, Teresa Torańska, Lidia Ostałowska, Beata Pawlak. Poczesne miejsce na tej liście chwały wychodziła i „wyrozmawiała” Małgorzata Szejnert. Bez wrażliwości reporterek i inteligencji, jak grać z monopolizującymi prawdę reżimem i cenzurą, nie mielibyśmy wielu ważkich i literacko dopieszczonych świadectw realnego życia w realnym socjalizmie. Mężczyźni spalali się, próbując pisać o sprawkach elit władzy, a kobiety trwały, pisząc reportaże tak, jakby haftowały sceny rodzajowe (porównanie pracy reportażystek do haftu zapożyczam za pośrednictwem Darskiej od samej Szejnert).
Darska wpisuje drogę Szejnert na tron w historię polskiego dziennikarstwa. Zaczyna w dziale miejskim „Kuriera Polskiego”, gdzie poznaje ludzi, których stalinowskiemu terrorowi nie udało się złamać, m.in. Kazimierza Moczarskiego. Trafia na dobry czas dla reporterów, pisze dla białostockiego miesięcznika „Kontrasty”, potem dla „Polityki”. „Ekspresu Reporterów” i „Literatury”. Głośno robi się o niej, kiedy wiosną 1973 roku „Polityka” publikuje tekst pt. Mitra pod kapeluszem. Życie książąt oraz hrabiów w PRL o potomkach arystokratycznych rodów, którzy mieszkają w blokach i stoją w kolejkach, ale chodzą z podniesioną głową. Władze i podporządkowane jej redakcje atakują dziennikarkę, lecz w środowisku jej nazwisko zyskuje ciężar.
Czy Szejnert zależało na sławie? Raczej nie, ale na perfekcji już tak. Teksty są jej dziećmi, na które chucha i otacza troską. Tematy znajduje za miedzą i za oceanem. Książkowo debiutuje zbiorem reportaży o amerykańskiej Polonii, pt. Borowiki przy ternpajku. Potem udaje się Warmię, Mazury i Podlasie, wspomina ofiary stalinowskich prześladowań, przeprowadza wywiad-rzekę z prof. Bohdanem Korzeniewskim o teatrze i moralności, a kiedy w Szczecinie wybuchną strajki, jedzie na miejsce. Owocem są kolejne książki: Ulica z latarnią; I niespokojnie, tu i tam; Szczecin. Grudzień – sierpień – grudzień; Sława i infamia.
Po latach okaże się, że te szczelne i detaliczne kompozycje, zbudowane ze zdań, które Mariusz Szczygieł (wychowanek Szejnert) nazwie kamiennymi i niewzruszonymi, były preludium do koncertowych i monumentalnych książek opublikowanych przez reporterkę w ósmej i dziewiątej dekadzie życia. Czarny ogród opowiada o Giszowcu i Nikiszowcu, Wyspa klucz śledzi ludzi trafiających w XIX wieku na Ellis Island, zanim będzie im dane postawić stopę w Nowym Yorku, Dom żółwia. Zanzibar dotyczy schyłku kolonialnej anty-utopii, Usypać góry. Historie z Polesia to powrót Szejnert na pogranicze, wreszcie Wyspa Węży odkrywa zapomnianą historię szkockiej wyspy Bute, gdzie w latach 40. XX wieku przebywali internowani z rozkazu generała Sikorskiego polscy oficerowie. Wielu krytyków, także Darska, zwraca uwagę na to, że Szejnert z zadziwiającą predylekcją pisze o wyspach i enklawach, osobnych światach i ich misternej strukturze. „Miałam, i ciągle mam, obsesję szczegółu, a wyspa z natury rzeczy jest szczegółem, miejscem określonym, wydzielonym, zamkniętym, osobnym” – tłumaczy indagowana o to reporterka.
Z omawianej książki niewiele się dowiemy o Szejnert jako osobie z krwi i kości, która się waha, ma dylematy moralne i czasem żałuje obranych dróg. Darska mimo że podkreśla skromność swojej bohaterki, to wznosi jej pomnik spiżowy. Korzysta ze zarchiwizowanych w Bibliotece Narodowej rękopisów, dzienników oraz listów, jakie reporterka otrzymywała od ludzi chcących uczynić ją powierniczką własnych historii. Z tych materiałów autorka wyczytuje nie tylko tajniki warsztatu mistrzyni, ale także jej czuły stosunek do bohaterów i czytelników. Przy okazji odkrywamy schowane w kulisach zasługi Szejnert jako redaktorki. W latach 70. zaczyna redagować teksty w tygodniku „Literatura”, a potem poprawia dzieła młodszych koleżanek i kolegów z działu reportażu „Gazety Wyborczej”. Nazywają ją Królową Śniegu – minie sporo czasu, zanim przełamią z nią lody. To dla nich na półtorej dekady rezygnuje z własnego pisania. Jest przepracowaną nauczycielką, która wymaga, by reportaż był doskonały warsztatowo i jednocześnie ukazywał własny styl autorów.
A tytułowy szczegół? Szejnert nazywa go „rusztowaniem dla pamięci”. Darska dodaje, że orientowanie się na szczegół jest jak kierowanie się kompasem po to, by zachować precyzję oraz dojść do zamierzonego fabularnego i artystycznego celu. Czasem takim impulsem jest niewielka fotografia sprzed wybuchu wojny, albo wspomnienie tego, w którą stronę patrzyli ludzie odpływający z Gdyni do Ameryki. Czasem nietuzinkowy bohater, jak sprzedawca i pasjonat róż, który w czasie wojny wykonywał wyroki śmierci, o czym czytelnik dowie się dopiero w ostatnich fragmentach reportażu. Wielką historię Szejnert układa z mikrohistorii. Dzięki temu ocala od zapomnienia szeregowych budowniczych dziejów. Szkoda, że w książce Darskiej przykładów tych szczegółów paradoksalnie wcale nie jest dużo. Najwięcej miejsca zajmują detaliczne opisy fabuły prezentowanych chronologicznie tekstów tytułowej bohaterki.
A to przecież szczegół jest tym, czym Szejnert przykuwa uwagę do tropionych historii. Szczególna jest także jej postawa wobec świata, pracy i czytelników. Pisząc w tytule tego tekstu o „miłośniczce szczegółów” puszczam oko do Susan Sontag, która w powieści Miłośnik wulkanów protagonistą uczyniła kolekcjonera należącego do świata, który na jego oczach przemija. Podobnie autorka Czarnego ogrodu pochodzi ze krainy reporterów, której już nie ma. Mieliśmy szczęście, że kiedyś była.
Książka „Małgorzata Szejnert. Szczegół” jest dostępna w księgarni WUŁ.
Więcej tekstów Magdaleny Nowickiej-Franczak znajdziesz tutaj.